#21 grzech — 08.10.2025
Ulica wymiotuje światłem,
jakby chciała się pozbyć dnia.
Idę — nie, sunę — nie,
rozpadam się na chodnikach,
które pamiętają więcej kroków niż ja decyzji.
W witrynach manekiny bez oczu,
lepsze ode mnie —
bo stoją, bo nie krwawią,
bo nie pytają, czy to już koniec.
Z kiosku patrzy na mnie gazeta,
z trupem na okładce.
Nie znam go, ale chyba miał matkę.
Może też nie lubił poniedziałków.
W kieszeni mam bilet,
który nigdy nie zostanie skasowany.
Bo nie ma dokąd jechać,
gdy wszystkie stacje to przystanki w głowie.
A miasto oddycha betonem,
i ja też próbuję —
ale moje płuca są z papieru,
a zapałka już się zbliża.